Prawie to zrobili. Zabrakło malutkiej kropeczki nad i. Mały Szlak Beskidzki bez przerwy na sen. Ponad 130 km z Bielska – Białej Straconki do szczytu Lubonia Wielkiego w Beskidzie Wyspowym, z przerwami tylko na posiłki i wytchnienie dla stóp. Wyczyn czy szaleństwo? Wytrzymałość i determinacja czy głupota? To tak, jakby zapytać Krzysztofa Wielickiego, czy potrzebne jest zdobywanie K2 zimą.
Kilkoro naszych kolegów z Koła PTT w Oświęcimiu podjęło niecodzienne wyzwanie, wymagające kondycji i samozaparcia. Witek z Arturem na własnych nogach pokonali dystans z Bielska – Białej do przełęczy Glisne w ciągu 43 godzin. Gdyby nie to, że było już po północy, wyszliby jeszcze na Luboń. W czasie większości drogi towarzyszyli im Jacek z Radkiem (przez 32 godziny). Na końcu dołączył Bartek, który wędrując „tylko” 15 godzin spełnił rolę „zająca” podkręcającego tempo i zadbał o logistykę powrotu do domu.
Twardzi faceci, którzy kochają góry i pragną sprawdzić w nich granice swoich możliwości.
O wrażeniach z ekstremalnego przejścia opowiada Witek.
Nadeszły w końcu dni prawdy. Koniec z rozmyślaniem uda się nam czy nie, czy starczy nam sił na pokonanie całego MSB. Przystąpiliśmy do realizacji zamierzonego celu. Wyruszyliśmy 20 maja o godz. 6:50 ze Straconki w kierunku Hrobaczej Łąki. Pogoda do wędrówki wspaniała, słonecznie, ale nie za ciepło z lekkim wietrzykiem. Pierwsze kilometry mijają szybko, dużo rozmawiamy. Artur opowiada o swoich doświadczeniach sprzed 3 lat z „Wyrypy Beskidzkiej” gdzie przeszedł około 110km. Radzi, aby nie myśleć ile nam jeszcze zostało do końca kilometrów i godzin, bo to zabija nadzieję na osiągnięcie sukcesu. Należy myśleć o najbliższych etapach i tak też czynimy. Po kolei pokonujemy te cele: około 10:45 góra Żar, 13:40 Kocierz, 15:15 Potrójna, 17:30 Leskowiec. Na każdym postoju ściągamy buty, skarpety i dajemy stopom odpocząć. Dzięki temu pierwsze odciski pojawiły się u mnie dopiero przed północą. Dobrze, że jest ładna pogoda i można podziwiać piękne widoki, dodaje to sił, których zaczyna pomału brakować. Prawie już nie rozmawiamy, tylko krok za krokiem do następnego celu. Na Leskowcu jemy obiadokolację i pijemy mocną kawę, daje nam to zastrzyk energii na najbliższe godziny. Dochodzą tu do nas Jacek z Radkiem, oni zaczęli marsz od Kocierzy. Teraz idziemy we czwórkę, jest raźniej. Nie musimy już pilnować szlaku (prowadzi Radek), możemy trochę odpocząć idąc dalej. Po minięciu ostatnich zabudowań w Krzeszowie, około 20:30 rozpoczynamy najtrudniejszy etap, nocny marsz w kierunku Zembrzyc i dalej do Myślenic. Jest to o tyle trudne, że walcząc ze zmęczeniem i sennością musimy być skupieni na pilnowaniu, a czasami wręcz na szukaniu szlaku. Pogoda nadal wspaniała: bezchmurne niebo, księżyc w pełni i gwiazdy na niebie. Śmiejemy się, że chyba zwariowaliśmy, zamiast spać w nocy tak jak wszyscy, to chodzimy po górach.
Po minięciu Babicy na horyzoncie zaczyna robić się coraz jaśniej, a za plecami jeszcze noc w pełni. Słońce jest coraz wyżej, udało się przetrwać noc. Każdy postój wykorzystujemy na zmrużenie oka choćby na chwilę. W Myślenicach jesteśmy przed 9, uzupełniamy w sklepie zapasy i szukamy miejsca na zjedzenie śniadania i odpoczynek. Wybór pada na skwerek przed Myślenickim Domem Kultury. Po dostarczeniu kalorii naszym mięśniom i opatrzeniu stóp (przebicie igłą bąbli w sumie u mnie 5, dziwna sprawa 4 na lewej stopie!) ruszamy w kierunku Kudłaczy. Idzie się ciężko. Daje o sobie znać nieprzespana noc, ponad 24 godziny marszu i bolące stopy, ale pocieszające jest to, że mamy za sobą już 90 km. Coraz częściej pojawia się myśl: damy radę. Jakieś pół godziny przed schroniskiem spotykamy się z Bartkiem, naszym kierowcą, który ma nas zabrać z powrotem do domu. Około 13-tej rozkładamy się przed schroniskiem, postanawiamy, że 40-50 minut przeznaczymy na sen, nie dajemy już rady. Artur postanawia iść dalej, boli go kolano i obawia się o swoje tempo dalszego marszu. Ja po krótkim śnie, zjedzeniu ciepłego żurku ruszam za Arturem. Doganiam go w Kasinie Wielkiej, skąd ruszamy w kierunku Lubogoszcza (przedostatni szczyt na szlaku MSB). Tutaj ponownie spotykamy Jacka, Radka i Bartka, którzy postanowili skrócić trochę drogę i zakończyć marsz po zejściu z Lubogoszcza. Na szczycie jesteśmy około 20:40, zbliża się kolejna noc. Po krótkim odpoczynku ruszamy dalej, niestety już tylko we dwóch.
Do Mszany Dolnej schodzimy około 23, dopada mnie kryzys. Do zmęczenia, bolących stóp dochodzi ból mięśnia czterogłowego w obydwu nogach. To już przeszło 40 godzin naszego marszu. Skłaniam się do rezygnacji, ale Artur mobilizuje mnie do kontynuacji mówiąc, że już tak niedużo nam zostało. Szczęście nas jednak opuszcza. Na ulicach Mszany gubimy szlak, tracimy godzinę próbując go odnaleźć. Kiedy nam się to udaje i kierujemy się w kierunku przełęczy Glisne (cały czas asfaltem) jest już po północy. Na przełęczy dopada mnie kolejny kryzys. Obawiam się, że podczas podejścia na Luboń będą łapać mnie skurcze, jest około 1 w nocy, nie wiemy dokładnie ile jeszcze przed nami, a jeszcze musielibyśmy zejść ze szczytu. Poddaję się. Artur już nie próbuje mnie mobilizować, bo widzi, że nic nie osiągnie. Dzwonimy po Jacka i prosimy o transport, wracamy do domu nie osiągnąwszy celu. Jak później sprawdziłem w domu, zostało nam naprawdę niewiele. Jakieś 2 km asfaltem, następnie 1 godz. i 400m przewyższenia i Luboń byłby zdobyty. Gdyby nie była to noc, druga noc naszej wędrówki, tylko dzień… pewnie dalibyśmy radę. Czy wybiorę się kiedyś jeszcze na taki maraton? Będąc w trakcie myślałem – nigdy więcej, ale gdy upłynął już tydzień, coraz śmielej myślę, że pewnie kiedyś znowu wystawie swoje siły na próbę.
Witek
wstęp – Gosia