Kiedy śp. Czesław Klimczyk organizował oddziałową wycieczkę był gotów na nią iść niezależnie od pogody. Prognozy meteorologiczne na 15-16 października 2016 r. zapowiadały zmienną aurę, ale nasza 10-osobowa grupa była zdecydowana na wszystko. Dotarliśmy w sobotę rano samochodami do Rytra. Dalsze atrakcje zapewnił nam godzinny przejazd koleją na trasie Rytro – Krynica-Zdrój. Tkwi w nas sentyment do tej formy podróżowania.
Z Krynicy–Zdroju podążyliśmy żółtym szlakiem przez Krzyżową (812 m n.p.m.), aby zejść do Czarnego Potoku do dolnej stacji kolejki gondolowej. Strome podejście na Jaworzynę Krynicką z cięższymi niż zwykle plecakami zmusiło organizm do wyższych obrotów. Nagrodą był jednak widok w kierunku Lackowej i zalesionych wzniesień Beskidu Niskiego. Za Diabelskim Kamieniem rozdroże. Panie zdecydowały się pójść na prawo – wprost do schroniska, panowie na lewo – najpierw na szczyt.
Wierzchołek Jaworzyny Krynickiej (1114 m n.p.m.) przytłaczał mnogością ludzi i zabudowań. Trzeba było kluczyć między nimi, aby zobaczyć góry, nawet tak wysokie jak Tatry. Skierowaliśmy kroki na Główny Szlak Beskidzki w stronę Hali Łabowskiej. Słońce podkreślało złocistości i brązy buków, przyjemnie ogrzewało, gdy jodły i świerki nie przesłaniały jego promieni.
Za Runkiem (1079 m n.p.m.) niektórzy włączyli piąty bieg, ścigając się ze zbliżającym się zmrokiem. W końcu wielki księżyc wypłynął na niebo. Uzbrojeni w czołówki wypatrzyliśmy jeszcze na ścieżce przysypiającą salamandrę oraz sowę, przelatującą nisko nad głowami. Ciemno nie oznacza wcale, że nic nie widać. Na skraju polanki pięknie rysowały się góry w delikatnej księżycowej poświacie.
Schronisko na Hali Łabowskiej (1061 m n.p.m.) przywitało nas radośnie rozświetlonymi oknami i ciepłem ognia w kominku na jadalni. Spieszyliśmy się z zamówieniem posiłków, bo kuchnia pracuje tu do 20, a prąd wyłączono o 21. Zrobiło się nastrojowo, ale i śpiewnie, bo zawsze jakaś gitara znajdzie się w schronisku.
Jeszcze przed snem intelektualny wysiłek. W naszym wieloosobowym pokoju urządziliśmy konkurs wiedzy o Beskidzie Sądeckim. Patron rajdu – Czesław chętnie dzielił się swoją bogatą wiedzą krajoznawczo – turystyczną, dlatego warto ten aspekt poznawczy rozwijać, choćby w formie konkursowej zabawy.
Poranek następnego dnia przywitał nas mlekiem za oknem. Niebawem okazało się, że jest jeszcze gorzej. Kapie. Poranna krzątanina, pierwsze śniadanie i kawa pozwoliły odetchnąć klimatem schroniska na Hali. Trzeba jednak iść dalej. Podążyliśmy szlakiem czerwonym przez Wierch nad Kamieniem i Pisaną Halę. Mokra pogoda zniechęciła nas do obejrzenia wychodni piaskowców i spenetrowania okolicznych jaskiń. Deszcz to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej. A my po mokrych liściach i błocie ciap, ciap, w kapturach przysłaniających pół świata, ubłoceni po kolana, albo i znacznie wyżej, bo w poślizg wpaść nietrudno. Przy tej marnej pogodzie, lawirując między kałużami, rozlewiskami i strumykami wody, wśród drzew bukowych można było jednak zapomnieć „jaka epoka, jaki wiek,…jaki dzień i jaka godzina kończy się a jaka zaczyna”. I chłonąć ten Beskid aż po czubek mokrej głowy.
Z ulgą, że odpoczniemy od mokrego zimna powitaliśmy na naszej drodze Chatę Górską Cyrla o zdecydowanie arystokratycznym wyglądzie jak na górskie schronisko. To miejsce na ziemi państwa Świcarzów tchnie nowością, dbałością o symboliczne szczegóły i wyznacza dobre standardy kulinarne. Była zatem i zupa borowikowa i golonka (przyznam, że w tym nie gustuję), ale również borówczanka i miętówka (to znacznie bardziej moje klimaty). Nie chciało się stamtąd wychodzić, gdy mokro i ziąb.
W pobliżu Zamku Ryterskiego wreszcie odsłoniło się górzyste otoczenie doliny Popradu, ale to już był prawie koniec naszego rajdu.
Spodobał nam się Beskid Sądecki nawet w deszczu i zaintrygował. Chcemy tu jeszcze powrócić, aby go lepiej poznać.
M.D.