Przed nami zapowiadał się długi dzień – długi, jednak nie pozbawiony wrażeń, gdyż w perspektywie czekało nas zdobycie najwyższego wierzchołka Beskidu Śląsko-Morawskiego, Łysej Góry (1324 m n.p.m.), nazywanej często „matką śląskich wzgórz”. Jako że sama podróż do położonej w Czechach Ostrawicy, skąd de facto miała rozpocząć się nasza wycieczka, nie należała do najkrótszych, już około 4.30 nad ranem zostawiliśmy za sobą nowohucki krajobraz, kierując się równocześnie na południe Krakowa. Na jednej ze stacji, znajdującej się przy opustoszałej o tej porze dnia zakopiance, oczekiwał już nas kolega Oskar, równie jak my spragniony obcowania z górską przyrodą. Nie zważając na dojmujący mrok, po niecałej godzinie drogi samochodem dotarliśmy do Kęt, gdzie – w oczekiwaniu na Marcina, ostatniego członka krakowskiej części eskapady – jedliśmy pierwszy tego dnia posiłek. Stąd dzieliła nas już tylko krótka chwila do Bielska Białej, gdzie nieopodal dworca autobusowego mieliśmy się spotkać z członkami i sympatykami tutejszego oddziału Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego.
Po niedługim powitaniu i energicznych zabiegach Szymona, prezesa tegoż oddziału, w dopięciu wszystkich szczegółów na ostatni guzik, w doskonałych humorach jeszcze przed 8 udaliśmy się w dalszą podróż, którą przerwał jedynie krótki postój w Cieszynie, pozwalający na wymianę waluty. Do Ostrawicy dotarliśmy chwilę przed godziną 10. Tutaj rozpoczynała się nasza piesza wędrówka.
Pomimo iż niebo nad nami było mocno zachmurzone, panująca aura mogłaby bardziej kojarzyć się z przedwiośniem, a nie środkiem zimy (na zewnątrz temperatura sięgała ok. 9 stopni Celsjusza). Czerwonym szlakiem rozdzielając się na większe i mniejsze grupki ruszyliśmy w stronę szczytu. Początkowo droga nie nastręczała żadnych trudności, gdyż prowadziła asfaltem, a nieco dalej zamieniała się w bardziej kamienistą, ale również wygodną ścieżkę. Ze względu na wspomniane już wcześniej korzystne warunki atmosferyczne, co rusz napotykaliśmy turystów – głównie czeskich – ochoczo pozdrawiających nas ichniejszym „ahoj”.
Wspinając się coraz wyżej dostrzegaliśmy jednak nie tylko zmianę wysokości, ale także pogody. Dopadła nas gęsta mgła, utrudniająca znacznie widoczność, a na trasie dawało się dostrzec coraz więcej śniegu. W niektórych momentach nie lada wyzwaniem było nie pośliznąć się na mocno oblodzonej ścieżce. Mijaliśmy kolejne punkty informujące nas na którym odcinku trasy aktualnie się znajdujemy i po około dwóch godzinach wędrówki nieco zmęczeni znaleźliśmy się na szczycie królowej Beskidu Śląsko-Morawskiego.
„Kapryśna pani” pomimo naszego trudu nie uraczyła nas możliwością podziwiania rozpościerających się z niej widoków, a w otulinie gęstej mgły ledwo mogliśmy dostrzec zabudowania schroniska. Tam jednakże szybko zapomnieliśmy o zmęczeniu, racząc się gorącą herbatą, ciepłymi posiłkami i – co najważniejsze – wzajemnym towarzystwem. Na szczycie zabawiliśmy ok. 1.5 godziny i oczywiście nie mogło zabraknąć pamiątkowego zdjęcia wykonanego przy kamiennym obelisku stanowiącym najwyższy punkt Łysej Góry. Podczas gdy my marzliśmy pozując do zdjęcia, nie mało zadziwił nas widok pewnego turysty, który wszedł tu jedynie w krótkich spodenkach, nie mając na sobie nawet koszulki (w takim samym ubiorze również schodził). Prezes bielskiego oddziału postanowił nie być gorszy i już po chwili pozował do zdjęcia w równie osobliwym stroju.
Rozmawiając i żartując udaliśmy się w drogę powrotną prowadzącą, także czerwonym szlakiem. W Ostrawicy pełni pozytywnej energii, bogatsi o nowe wrażanie, pożegnaliśmy się ze współtowarzyszami i ruszyliśmy w kierunku granicy, a następnie naszych domów.
Asia