Lubię to miejsce. Chętnie do niego wracam. Czuję się tam jak u siebie w domu. Kiczera w Beskidzie Małym. Nieco poniżej, na zboczach tej góry, w drewnianej chacie na Kosarzyskach w czasie zawieruchy wojennej przyszedł na świat mój tata. Pozostała pamięć ulotna. Taty już nie ma i nie ma drewnianego domu dziadków, ale czuję, że jakaś moja cząstka przynależy do tego zakątka w górach.
Jednak nie sentymenty, lecz chęć biesiady przy blasku ogniska i strzelających w niebo iskier, przywiodły w rejon Kiczery i Żaru naszą oświęcimską grupę z gitarą i nowymi śpiewnikami Koła.
Początek niedzielnej wycieczki wcale nie taki łatwy – po duktach leśnych, ścieżkach, wytyczonych przez dzikie zwierzęta, bezdrożach, na których tu i ówdzie wychylały się spod liści kapelusze prawdziwków. W wodzeniu po manowcach jesteśmy dobrzy. Stromo i bardzo stromo podchodziliśmy na Wielką Cisową Grapę (853 m n.p.m.) – na tym zboczu nabrałam szacunku do Beskidu Małego.
Po niecałych trzech godzinach dotarliśmy na szczyt Kiczery (831 m n,p.m.). Urokliwe miejsce skutecznie chłodził jednak wiatr. Skupiliśmy się wokół ogniska. Dobry humor zapewniły nam: pieczone kiełbaski i ziemniaki, cukinie, patisony, gorąca herbata i gitara, której dźwiękom akompaniował szum drzew, tworzących leśną czuprynę Kiczery i trzaskający ogień, rozgrzewający zziębnięte dłonie.
Powrót ciemną szosą prowadzącą z góry Żar. Noc migotała rozgwieżdżonym niebem, szumiała bukami i świerkami. A my spoglądając na błyskające światełka Żywca, śpiewaliśmy w takt miarowych kroków, uczestnicząc w niepowtarzalnej muzyce tej nocy wrześniowej.
M.D.