W deszczowy poranek, 26 lipca, przebudziłem się około 3:40 aby po kilkunastu minutach potrzebnych do wykonania potrannej toalety i spożycia kawałka bułki wylądować jako kierowca w samochodzie zmierzającym do Oświęcimia. Zgodnie z planem miałem się tam znaleźć przed godziną 5.
Po zabraniu Ani, Bożenki i Daniela i spotkaniu drugiego samochodu (Jacka Dindorfa z rodziną oraz Witkiem) ruszyliśmy w dalszą, już skierowaną na akcję górską, drogę. Minęła nam ona szybko, aczkolwiek ścianę deszczu rozjaśniała nam jedynie myśl o prognozie – zgodnie z którą do 10 powinno się rozpogodzić. Na przełęczy Huty – gdzie została część samochodów – spotkaliśmy także Marzenę i Pawła Kozyrów z Krakowa.
Chmury – lepiej niż w znaku proroka Jonasza – po 9 rozstąpiły się a my zobaczyliśmy jak ziemia paruje, oddając swoje ciepło atmosferze, Mozolnie wdrapywaliśmy się na Siwy Wierch, po drodze mijając tabliczki z umieszczonymi na nich oznaczeniami wysokości. 1000… 1100… 1200 – nie ubywało tego prędko. Podobnie, trzeba było sporej mobilizacji (także ze strony Ani) abym uwierzył że wejście na Siwy Wierch leży w zasięgu moich możliwości. Po półtorej godziny marszu, w pobliżu Białej Skały (1376 m npm) odsłoniły się pierwsze widoki. I zaparły dech. Czy ktoś „tylko“ stwierdza piękno, czy widzi w nim przejaw działalności Bożej – zgodnie odczuliśmy, że trudzić się było warto.
Dalsze nabieranie wysokości przebiegało wzdłuż wznoszącej się między skałkami ścieżki, dwóch miejsc z klamrą i łańcuchami. Byliśmy coraz bardziej obznajomieni i oswojeni z wysokogórskim krajobrazem i słowackimi wioskami, widniejącymi het tam, gdzieś w dole. Popas na Siwym Wierchu nie był długi ale pozwolił stwierdzić że nasze wejście nie było daremne. Opuściliśmy sie 240 m do przełęczy (sedlo Palenica, 1570 m npm) z przecięciem z żółtym szlakiem, zregenerowaliśmy nieco nadwątlone siły posiłkiem i – w górę, na Brestową!
Wejście na szczyt Brestowej było już czystą przyjemnością. Sycąc swój zmysł estetyczny coraz szerzej rozpościerającą się panoramą przekroczyliśmy wysokość Siwego Wierchu (gdy górski horyzont Niskich Tatr wzniósł się ponad jego obrys) i zdecydowaliśmy się – ku mojej olbrzymiej radości i uldze – na 45-minutowy postój połączony z podziwianiem widoku na wszystkie strony świata. Pogoda nam była łaskawa – czasem chmura przechodziła tuż nad naszymi głowami i wtedy było nam chłodniej, czasem odsłaniało się grzejące (całkiem mocno o tej porze dnia i roku) słoneczko.
Potem ruszyliśmy konsekwentnie w dół – wtedy to zaczął się czas rozmów, górskiego zapoznawania się z partnerami wycieczki, zawiązywania koleżeństwa i (może kiedyś) przyjaźni. Zejście było momentami męczące ale dające radość, wyrażoną w późniejszej posiadówie w schronisku w Zverovce i odśpiewaniu naszej drogiej Solenizantce, Ani, gromkiego „Sto lat“. Na stole pojawiły się strawa (lekka zupa czosnkowa i nieco zimne naleśniki z żurawiną) i coś do picia. Każdy miał czas na wyrażenie tego co myśli, na ogrzanie się w przytulnej atmosferze górskiej chaty i bycia w doborowym a otwartym na każdego towarzystwie, wreszcie – czemu nie? – na pomilczenie w otoczeniu wiernych druhów. Kierowcy co prawda musieli obejść się jedynie widokiem piwa na stole, ale później docenili swoją czujność gdy pora było wracać do Polski, do Oświęcimia, do Stefanovej (jak Marzena i Paweł)…
Do zobaczenia znów na szlaku!
Doktorek