Jest taki wyjątkowy dzień, w którym biel i czerwień nie jest tylko połączeniem barw gustownie wystylizowanej kreacji, lecz stanowi symbol naszej tożsamości narodowej. W taki dzień, jedyny w roku wyruszyliśmy na szlaki Beskidu Śląskiego, aby przemierzając je z flagą narodową w dłoni, cieszyć się z niepodległości Polski.
Niezrażeni niekorzystnymi prognozami pogody (która zresztą okazała się dość łaskawa), stawiliśmy się w Brennej, po stosunkowo krótkiej podróży z Oświęcimia. Nieznakowanymi ścieżkami dotarliśmy wprost na szczyt Równicy, nieco mroczny, bo spowity mgłą. Po krótkim odpoczynku zeszliśmy do dawnego schroniska górskiego przy Głównym Szlaku Beskidzkim, które już od siedmiu lat utraciło ten status i stało się gościńcem. Zagościliśmy tam i my, aby spałaszować szarlotkę z bardzo miłej okazji – okrągłego jubileuszu urodzin naszego Prezesa (Adam wszystkiego najlepszego 😊). Po tak przyjemnych doznaniach dalsza trasa wydawała się być czystą przyjemnością.
„O, biało-czerwoni” – usłyszeliśmy radosny okrzyk mijających nas turystów, kiedy podążaliśmy w stronę Orłowej, ubrani w kamizelki Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego z białymi czapkami i szalikami. Ze szczytu Orłowej obniżyliśmy się o 350 m na dno doliny Leśnicy. Stamtąd znów wspięliśmy się prawie tyle samo w górę, na szczyt Horzelicy. Po drodze obejrzeliśmy położone blisko żółtego szlaku pozostałości ziemnego schronu „W Diablim Młynie”, z którego korzystali partyzanci pod koniec II wojny światowej.
Spomiędzy przewalających się chmur wyłaniały się pojedyncze beskidzkie szczyty, a to Czantorii, to znów Błatniej, lecz na koniec w przebłyskach słońca mogliśmy już podziwiać bardziej rozległą panoramę Beskidu Śląskiego. Nie spotkaliśmy wprawdzie kameleona w barwach polskiego święta, lecz przyroda cieszyła oczy kolorami jesieni.
Naszą niezwykłą, biało-czerwoną wędrówkę zakończyliśmy wraz z czterokrotnym wybiciem zegara na wieży kościoła ewangelickiego w Brennej.
M.D.